Dłuższy pobyt w Tajlandii uświadomił mi, że o ile ciekawe jest zwiedzanie zabytków, pięknych miejsc, to jednak zawsze pozostajemy na zewnątrz, jako Ci, którzy przychodzą coś oglądać. Tymczasem życie z ludźmi daje nam poznać kraj od środka, a uczenie się obcego języka pozwala dotknąć „duszy” kraju. 16-sto miesięczny pobyt w biednej dzielnicy Jet Sip Prai w Bangkoku zaszczepił we mnie bakcyla „bycia jednym z…” – poznawania kraju poprzez życie (lub mocny kontakt) z lokalną społecznością. To ze mną zostało i od tego czasu wyjazd za granicę jest dla mnie mało satysfakcjonujący bez mocnej identyfikacji z ludźmi, bycia z nimi i poznawania ich, w tym, co robią.

Mówią, że Tajlandia to kraj uśmiechu. Prawda. Sprawdzałam to rozmyślnie uśmiechając się do wszystkich po drodze. Na palcach można było policzyć tych, którzy nie odwzajemnili uśmiechu. Kraj ciepła, delikatności i gracji Tajek, lekko stąpających bosych stóp mnichów, skromnych gestów jak powitalne, życzliwe, a zarazem oddające szacunek wai (złożone ręce jak u lektorów w kościele – jeśli chcecie to sobie wyobrazić ;). Czym człowiek bogatszy, tym wyżej składa się ręce pozdrawiając go. Kraj zapachu lotosu, zielonych ryżowych pól i mnogich jego odmian, kadzideł, ojczyzna ze śpiewnym językiem. Tajski pokochałam za to, że gdy mówisz, uśmiechasz się. Kraj ulicy, a ta znaczy tyle ile wspólne śmiechy przy praniu, spacery w pidżamie (tylko w granicy dzielnicy nikogo to nie dziwi!), przygotowywane posiłki przed domem, podglądanie przez okna z charakterystycznym „ca ehh” (odpowiednik polskiego „a kuku”), rozbiegane dzieci, wspólne rozmowy z przechodniami (to normalne kogoś zaczepić i zapytać „Sabajdii maj kha?- Jak się masz?”, „Paj naj? – Dokąd idziesz?”, „In kao leo ry jang? – Już jadłeś ryż czy jeszcze nie?”), pogaduszki przy stoiskach z jedzeniem … U jednego sprzedawcy kupisz zupę, u innego smażony ryż w kilku odmianach, a u sąsiada jeszcze deser kokosowy. Każdy może mieć swe małe przedsiębiorstwo i nie brakuje małych prac do wykonania, jak sprzedawanie biletów w autobusie czy przygotowywanie maleńkich wiązanek kwiatów do świątyni. Do tego nie potrzeba im wielkiej firmy i taśmy – ludzie wykonują pracę pojedynczo, lub w kilka osób. Na ulicy spotkać można również mnichów, owiniętych w pomarańczowe szaty, przechadzających się pośród ludzi. Można im podarować jedzenie lub pieniądze. Ludzie wierzą, że to przyniesie im dobro. Zabronione go dotykać.  Przekonałam się o tym, gdy chciałam usiąść w autobusie na wolnym miejscu obok mnicha. Pani sprzedająca bilety biegła z drugiego końca autobusu z krzykiem „nie wolno!!!”. Pasażerowie pomyśleli sobie pewnie – „Farang, to się nie zna” (Farang to określenie na „białych”).

Kraj dumy, bo Tajlandia nigdy nie straciła niezależności, zawsze była wolna! Hymn odgrywają każdego ranka o 8-smej i wieczorem o 18-stej, a ludzie przystają na ulicy. Nawet przed seansem filmowym staje się na baczność do hymnu! Naród życzliwy. Gdy się zgubiłam, nieznany Taj przeprowadził mnie wieczorem przez slumsy, gdy drżałam ze strachu, czy jestem bezpieczna… Kraj słoni i pięknych plaż… Sielanka???

Każdy kij ma jednak dwa końce. Tajlandia to kraj niemiłosiernego skwaru, ściekającego potu, nie da się spać bez wiatraków. Ludzie wstają wcześnie, a w południe odpoczywają z powodu upałów. Choć jako ciekawostkę dodam, że mają też zimę (odpowiednik naszych 20-stu kilku stopni w lecie :), dla nas pora najlepsza. Za to przy temperaturze niższej niż 20 stopni, co było dla nich zimą stulecia, spotkałam Taja w kurtce, czapce i szaliku. Widok bezcenny!

Tajlandia to kraj podziałów, najbiedniejsi mają swój język, klasa średniozamożna swój, a sfera najdostojniejsza (król i jego świta) jeszcze inny. Przykładowo: „jeść” dla jednych to gin, następnie than, a u „najdostojniejszych” raprathan …. Wszyscy uczą się języka królów, ale …. mało kto go pamięta, bo nie ma gdzie się nim posługiwać. Problem z językiem „królów” jest też taki, że obowiązuje on również w języku kościelnym. Tak powstaje paradoks, gdyż dla ludzi język ów kojarzy się z czymś tak niedostępnym, że trudno mówić, że Bóg jest blisko? Język tajski jest dla obcokrajowców trudny. Jedno słowo można powiedzieć w pięciu tonach. A dla nas wszystko brzmi niemal tak samo. Tak przy okazji – nie ma demokracji – króla nie można krytykować – może się to źle skończyć. A drastycznych więzień nie brakuje. Kraj, gdzie nie ma emerytur, dzieci dbają o swoich rodziców, a często dziadków, a właściwie babcie, gdyż one wychowują dzieci. Bo jakżeby inaczej, kiedy już w wieku 14 lat można wyjść za mąż. Kraj, gdzie nie możesz stracić twarzy – dlatego, gdy kelner nie ma ananasa w magazynie, biegnie do sklepu, byleby nie powiedzieć, że go brakuje. Sąsiad powie, że przyjdzie, bo nie wypada mu odmówić. Kraj najszybszych urodzin i imprez, które szybko się kończą. Kraj sprzeczności: w Bangkoku wieżowce, metra podniebne i podziemne, a zaraz obok biedne dzielnice. Miejsce hałasu i motocykli wciskających się w najwęższe ścieżki, cuchnących kanałów i kobiet próbujących wybielić sobie twarz.  Ale czy kogoś dziwią te sprzeczności? Czy i my ich nie mamy? Czy to nie składa się na całość?

Jeśli ktoś pojedzie na południe, zobaczy najpiękniejsze plaże. Jeśli ktoś pojedzie pociągiem na północ, zobaczy po drodze „całą Tajlandię” i dotrze do gór, gdzie nadal żyje wiele plemion. Jeśli ktoś zdecyduje się mieszkać dłużej wśród ludzi, ma szansę znaleźć przyjaciół. Piszę ma szansę, gdyż jak słyszałam – „nigdy się nie jest jednym z nich”. Dzieci tajskie trzymają się razem, zagraniczne razem. Chyba, że Tajowie mają mieszanych rodziców. Nam – wolontariuszom – też mówiono, że staniemy się Tajkami kiedy poślubimy Taja. Mimo wszystko stałyśmy się (było nas kilka) kimś bliskim, kimś, o kogo się martwią, doglądają, pokonują własną nieśmiałość i przychodzą do domu (to wielkie wyróżnienie!)  czy nawet się zwierzają. Stałyśmy się wnuczkami, córkami, siostrami, w pewnym sensie matkami. Pokracznie, bo pokracznie, ale mówiłyśmy w ich języku. Stąd wiedziałyśmy, że myślą sercem, opisują często stan swego serca – dobre serce, czarne serce, smutne serce … Usłyszeć „rak” po tajsku co znaczy „kocham” od ludzi – bezcenne! A przecież mówi się, że są takim skrytym narodem!

Pewne rzeczy są jeden jedyny raz i nigdy więcej się nie powtórzą. Są ludzie, z którymi trzeba było się pożegnać na zawsze. Głosy, smaki, sytuacje, twarze, które nie wrócą. Domek w Jet Sip Prai, soi 17…. Tęsknię za ich głosem, dotykiem chropowatej dłoni, żartami, mokrą koszulką po szalonych grach z dziećmi jaki po Songkranie. To zwyczaj przypominający nasz śmingus-dyngus, ale trwający trzy dni i bardzo intensywny. Tęsknię za smakiem wody po niemiłosiernym skwarze, ciągnięciem za nos (co oznacza wielką sympatię), bluzkami w kwiaty, kolorami i gwarem ulicy, gdzie nigdy nie byłeś sam i nikt nie mijał Cię obojętnie.. Teraz nikt już nie woła mnie „Phii Mot” – Mrówka! W Tajlandii, mimo, że każdy ma swe imię, to nadaje mu się tak zwane play name, które się używa na co dzień. Spotkałam nawet dziecko nazywające się airport i jingle bells. Nikt tak nie woła. To tak jakby część mojej tożsamości została tam.

Wyjeżdżając z Polski, tęskniłam za przyjaciółmi, ale wracając do kraju, już brakowało mi przyjaciół z Tajlandii. Dlatego dobrze jest być tu i teraz, doceniać to, co jest. Bo kiedyś się skończy, a wtedy dobrze otworzyć się na nowe …

Tekst i zdjęcia: Iwona Karpińska – wagabunda, wielbicielka podróży dalekich i bliskich, ku innym i ku sobie. Z wykształcenia pedagog i animator tańca, lubi góry i spotkania z lokalną społecznością 🙂 na wolontariacie w Tajlandii spędziła 16 miesięcy.