Opowieść o czterech dniach niezwykłej pieszej pielgrzymki do Ayacabaca w Peru…

Dzień pierwszy

Mój pierwszy dzień pielgrzymki ma smak czarnej, bardzo słodkiej kawy, podanej w plastikowym czerwonym dzbanku w gospodzie — bo nie ma innego słowa, poza tym średniowiecznym, na opisanie tego miejsca. Tutaj za niskim murkiem z gliny, pod opartym na palikach dachu zrobionym z liści palmy czy też trzciny cukrowej, będę dziś spała na rozłożonym na klepisku sizalowym worku. Jest ósma wieczór, wychodzimy stąd o północy, więc nie mam wiele czasu na sen, ale ten odcinek drogi to asfaltowa nitka wijąca się wzdłuż pustyni, w dzień słońce odbiera świadomość. 

pejzaż

O 14:30 dotarliśmy nad rzekę, którą przechodzi się bez mostków czy kładek i nikt nie martwi się o zmoczenie stóp, bo upał prowokuje do zanurzenie się w ciepławej wodzie po sam czubek głowy. 

Po oszukanych 34 kilometrach, które podrzucił nas misyjną Toyota Braulio — nauczyciel z samochodówki, szliśmy tylko we dwójkę, z Hjalmarem. To dobrze, jest dużo czasu na myślenie, obserwowanie „caseríos”, które mijamy, gdzie są domki z palików i osiołki, noszące na grzbietach wodę z rzeki. Jest czas na medytowanie, kiedy mijasz małe cmentarzyki z patyczkowatymi krzyżykami i pobielonymi pomnikami, tak niepodobnymi do tego, co dej pory zwałam cmentarzem. Jest czas na zadawanie samej sobie pytań, na które jeszcze brak odpowiedzi. Chociaż nie, to nie siebie pytam, ale mojego Boga, którego tak pełno po drodze, który w tej wędrówce jest bardzo blisko. 

Znad kuchni na drewniane pale unosi się zapach smażonej ryby, słychać głosy pozostałych pielgrzymów, którzy jeszcze nie posnęli, widzę światło jedynej chyba w tym caserío żarówki, bo jak okiem sięgnąć ciemno — moja gospoda spoza czasu ma własny generator. Gliniane ściany są pomalowane na turkusowo, nie mogę wygnać z głowy obrazu stada kóz, które minęliśmy i tych przedziwnych drzew śliwkowych, które wyglądają jak wsadzone korzeniami do góry. 
Moja wędrówka przez Amerykę Południową.

Dzień drugi

Tak naprawdę trudno mówić o „dniach” drogi i ma to sens tylko z punktu widzenia daty. Idziemy w nocy, kładziemy się o 3:00 na poboczu, żeby zdrzemnąć się do świtu i zacząć drogę na skróty przez „chacras” — półdzikie uprawy. Widzę sady limonek, palmy kokosowe, które rosną w liniach, rozłożyste liście bananowców. Zjadam moje pierwsze od lutego słodkie i soczyste, ukochane mango. Na śniadanie śmieszne żołtawo – zielone pomarańcze (zaskakująco słodkie) i pół arbuza, wszystko od rolników mieszkających w chatach po drodze.

Skróty Hjalmara to niesamowite ścieżki wspinające się na niewielkie jeszcze wzgórki, przecinające strumyki, czasem droga biegnie wzdłuż kanału, w którym znakomicie jest tak po prostu wymoczyć sobie nogi.

Teraz już będziemy szli asfaltem, co w związku ze zbliżającym się południem będzie szaleństwem, toteż zafundowaliśmy sobie dłuższy odpoczynek, kąpiel w wiadrze wody za plastikowymi workami, obok zagrody owiec i z plątającymi się pod nogami pisklętami. Zjadłam też pierwszy konkretny posiłek — ogromny talerz ryżu, słodkich ziemniaków, grochu i smażonej ryby z cebulą i limonką (wszystko to w cenie 2 zł, obowiązkowo przygotowane na niezwykłej polowej kuchni). Ja zajęłam się rybą i słodkimi ziemniakami, góry ryżu pochłonął Hjalmar, jako dodatek do mięsnej zupy za złotówkę.

Słońce wspięło się tak wysoko jak tylko mogło i tutaj naprawdę osiąga swój zenit, co oznacza ze wisi mi pionowo nad głową i beztrosko grzeje i pali. Twarz poci się pod grubą warstwą kremu z filtrem 61. Cztery stopnie na południe od równika.

Myślę, że jest po 8:00, tej nocy będziemy spali osiem godzin, jak Bóg przykazał, bo jutro kawał wspinaczki. Weszliśmy już między wzgórza, widok stad kóz zmienił się na widok stad owiec, a osłów — na konie. Księżyc, który musi odzyskać jeszcze tylko jeden odgryziony kawałek, aby jutro był już w pełni sobą, wspiął się całkiem wysoko. Świeci tak jasno, że na granatowym niebie zamiast gwiazd widać białe chmurki. Niesamowita noc. Caserío, gdzie śpimy przed gościnnym domem nie ma doprowadzonego prądu, piszę przy latarce.

Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że nie powinnam upierać się, żeby tak szybko znaleźć moje odpowiedzi, bo jeszcze — z braku odwagi — nie zadałam sobie tych najważniejszych pytań, nie zapytałam też Boga. Ale jeszcze nie czas o tym pisać.

Noc jest ciepła.

Dzień trzeci

Zaczęliśmy się wspinać — od nowa kozy, a na zboczach pola ryżowe i mężczyźni w białych koszulach i słomianych sombrero.

Wyszliśmy z Barrio Libre przed świtem, o tej godzinie wszystko jest odrealnione, kształty zatarte, pomylone kierunki i piaszczysta droga w żółtym świetle latarki. Niesamowicie jest wędrować w nocy, ale najlepszy moment to ten przy wschodzie słońca, świeży i rześki, i ta chwila przy zachodzie kiedy ziemia stygnie.

Zatrzymaliśmy się w Puerta Pulache, gdzie większość mieszkańców nazywa się właśnie Pulache — od lat pary kojarzą się między sobą; tutaj Hjalmar ma syna chrzestnego, ale nie z wody, tylko z „obcięcia włosów”, co jest tu równie ważne. Wypraliśmy w rzece ubrania, zjedliśmy w gościnnym domu śniadanie — ryż i makaron z fasolą, jajo sadzone, yuka. Zbieramy siły na najtrudniejszy odcinek drogi. Ja przysypiam w hamaku, Hjalmar żartuje z gospodarzami, ciągle słyszę „ay compadre!”

Dzień czwarty

Wczoraj w nocy nic nie pisałam, osiągnęłam ze zmęczenia punkt bliski zemdleniu, wspinanie się na najwyższy odcinek nie było problemem, podejście porównywalne z pokonaniem Przełęczy Kondrackiej. Gorzej z zejściem, żwir i piasek, długa droga doliną, a Hjalmar biegł prawie, żeby zdążyć przed zmrokiem — nie ma tu szlaków, ścieżki wydeptane przez konie łatwo zagubić w szarym zmierzchu. Przy wyjściu z doliny, w rozstawionych workowych namiotach, które mają w sobie coś arabskiego, zjadłam dwa kawałki czekolady i zregenerowałam się na 1,5 godziny drogi, które pozostały do noclegu. 

Wcześniej przeszliśmy przez zieloną ryżową dolinę, która w porze deszczu może zmienić się w jezioro, bywają lata, w których pielgrzymi przeprawiają się na drugi brzeg łódkami.

Dziś, po ośmiu godzinach drogi, zafundowaliśmy sobie porządny odpoczynek. Jesteśmy tu, w Montero, od południa. Jest szósta wieczorem, wyjdziemy o 3.00 nad ranem. Na zrobionej z kamieni kuchni, na kawałkach drewna zrobiliśmy kurczaka w sosie i ryż na obiad, a także zupę na kolację, którą zaraz odgrzejemy. Zaparzymy kawę, której czerwono-czarne ziarna rozrzucone były przy drodze na białych workach.

Pranie w strumieniu, kąpiel w lodowatej rzece, która spływała ze zbocza góry po wielkich kamieniach, znakomity odpoczynek przed ostatnim odcinkiem. Jutro Ayabaca.

Dzień piąty

Udało się. Ayabaca, a w niej pełen głosów i kolorów świąteczny kiermasz, który tu w Ameryce jest czymś niepowtarzalnym i nie da się porównać z niczym, co do tej pory widziałam.

Pobielany kościół z dwoma kopułkowatymi wieżyczkami i bardzo skromnym wnętrzem nie jest wystarczająco duży, aby pomieścić wszystkich. Wierni ustawiają się w wężowatej kolejce na dziedzińcu między straganami, ciągnie się ona, aż do głównego placu miasteczka.

My weszliśmy tutaj w południe, po marszu, a raczej rzetelnej wspinaczce trwającej od trzeciej nad ranem. Czasem zdarzało się nam mijać jakieś maleńkie górskie wioseczki, zagubione zupełnie na zboczach, daleko od utwardzanej piaskowej drogi. My wybieraliśmy strome skróty.

Przed ósmą zafundowaliśmy sobie ponad godzinny odpoczynek w namiocikach w niesamowicie zimnej dolinie Los Molinos, gdzie miejscowe dzieci biegały boso, a my szukaliśmy rękawiczek. Ja też chyba przywykłam już do pustynnych upałów Piury. Przepiękną cechą Los Molinos jest możliwość wypicia tam kubka przepysznej gorącej czekolady z małymi, jakby drożdżowymi bułeczkami, znakomite śniadanie przed ostatnim, najtrudniejszym podejściem. Ścieżka z pomarańczowej gliny wiła się między przedziwnymi roślinami, na odcinkach, gdzie była mokra, przypominała mydło. W dwóch trzecich odległości, w miejscu zwanym „La nariz del diablo” — „Nos diabla”, tradycja nakazuje coś draniowi zostawić. Wetknęłam diabłu w gębę moją turystyczną łyżkę. W większości pielgrzymi zostawiają wydeptane do granic gumowe sandały (większość pokonuje tę drogę w japonkach!), najlepsze są ponoć sandały z opon samochodowych, niektórzy wędrują w trampkach. Moje sandały sportowe był naprawdę wyjątkowe, dzięki nim nie mam ani jednego odcisku. Inni mają stopy poszyte nićmi i wymazane fioletowym lekarstwem. Jednak prawdziwą furorę zrobił śpiwór! Poza sandałami pielgrzymi zostawiają drobne pieniążki, ale znajdują się i tacy, co je diabłu kradną.

Ale doszliśmy, jesteśmy. Każdy pogadał z Panem to, co miał do pogadania, moja religijność jest inna niż tutejsza, nie dotknęłam figury, nie zapaliłam świeczki, poprzebywałam sobie z Nim, skrajnie zmęczona i podziękowałam za to moje święte zmęczenie.

Trzeba jeszcze kupić tradycyjne słodycze, chcę poszukać wełnianego poncho i pamiątek dla moich dzieci z oratorium.

Pięć dni wędrówki po mojej Ameryce.

Elżbieta Jakubek