Morning Star. Papuaska flaga. Niebiesko-białe paski, czerwone tło, pięcioramienna gwiazda. Na ścianach domów, portfelikach z koralików, nawet w dżungli jej pełno. „Bo ten cały nasz kraj jest trochę jak ta gwiazda. W nocy mocno świeci, ale gdy już jest jasno — znika. Pamiętaj jednak, że wcześnie rano możesz ją jeszcze zobaczyć. Nam też każą znikać. My się nie damy!
Papua

Siedem godzin lotu z Dżakarty. Indonezyjski archipelag gigant wydaje się rozciągać w nieskończoność. „Ile tam w Polsce macie wysp? ” pyta sąsiad z fotela obok. Podoba mu się, że jego kraj ma więcej.

Lecimy nad Jawą, Bali, Kalimantanem. Wreszcie przesiadka na Sulawesi i jest – Yayapura, zatłoczona i zapyziała stolica Indonezyjskiej Papui, zachodnia cześć Nowej Gwinei, druga co do wielkości wyspa świata. Dawna kolonia holenderska, dzisiejsza „Syberia Oceanii”. Turkusowa woda, góry, bagna i nieprzebyta dżungla. Ponad 250 endemicznych plemion, niektóre do dziś na symbolicznym poziomie człowieka pierwotnego. Z drugiej strony międzynarodowe korporacje, przegrana walka o niepodległość i brutalne łamanie praw człowieka. Antropologiczny i ekologiczny raj. Raj piekłem podszyty.


„Bo było tak. Do 1998r. to w ogóle nic nie było można. Sama nazwa Papua Zachodnia to był separatyzm! Ci w Dżakarcie wymyślili, że będzie Irian Yaya (czyt. Irian Dżaja). Na początku nawet zapamiętać było trudno”. Ano, trzydziestoletni Papuas o skórze czarnej jak heban, patrzy na mnie znad pustej już prawie butelki taniej whisky. O Indonezji i Indonezyjczykach nie potrafi mówić spokojnie. Tak jak i wszyscy Papuasi, których spotkałam, ma pretensje o rok 1969 – „Rok kiedy nas oszukano. A świat na to patrzył i nic nie robił. Pewnie nawet nie wiedział gdzie ta nasza Papua jest…”.

Gdy po II Wojnie Światowej na większości ziem dawnych Holenderskich Indii Wschodnich powstała nowa Republika Indonezji, dla zachodniej części Nowej Gwinei zaplanowano inną przyszłość. (Wschodnia administrowana przez Brytyjczyków, a później Australijczyków od 1975 r cieszy się niezależnością jako Papua Nowa Gwinea). Utworzono Radę Papui Zachodniej, skomponowano hymn, zaprojektowano flagę. Na rok 1970 wstępnie zapowiedziano proklamację niepodległości. Sama Papua z Indonezją niewiele ma wspólnego. Brak wspólnej historii, tradycji, kultury. Rdzenni mieszkańcy wyspy mają o wiele ciemniejszą skórę, w co innego wierzą, inaczej mówią. Generalny i powszechny brak uniwersum ratuje jedynie wspólna przeszłość kolonialna. Na nią właśnie powołały się władze w Dżakarcie argumentując wkroczenie swoich wojsk na teren Papui w 1961. Podpisana rok później tzw. New York Agreement z szykującą się do opuszczenia wyspy Holandią, przekazała Indonezji kontrolę nad jej zachodnią częścią. Warunkiem było rozpisanie referendum pod egidą ONZ. W 1966 roku, kiedy po przewrocie w Dżakarcie do władzy doszedł Suharto, dla Papui nie wróżyło to nic dobrego. Z dokumentów ujawnionych niedawno przez USA (upublicznionych w 2004 przez National Security Archive of George Washington University) wynika, że już w tym czasie zdawano sobie sprawę z tego, że Indonezja nie pozwoli Papui na niepodległość, a Suharto, choć nieoficjalnie, mógł liczyć na pełne poparcie władz amerykańskich. Nowy reżim nie zwlekając przystąpił do modernizacji kraju. Brutalnie rozprawiając się z i tak już osłabioną opozycją papuaską, równocześnie wyprzedawał licencję na wydobycie ogromnych pokładów złóż naturalnych wyspy. Zgodnie z zapowiedzią z 1969 r. zorganizowano referendum. Ów „Act of NO choice”, jak je nazywają Papuasi, z pewnością należy do czołówki najbardziej egzotycznych referendów historii. Z ponad 800 tysięcznej populacji wybrano 1024 mężczyzn (sic!): liderów plemiennych oraz przywódców lokalnych z nielicznych miast na wyspie, których następnie przewieziono do Dżakarty. Jako, że większość z nich nie umiała pisać, nie znała też języka nowego zwierzchnika, głosowanie polegało na przejściu na określoną stronę linii wyrysowanej na podłodze. Na prawo Indonezja, na lewo niepodległość. Referendum zakończyło się bezspornym zwycięstwem tej pierwszej, a Papua, już jako Irian Yaya, dołączyła do największego na świecie państwa muzułmańskiego.

Plemienia sen o kulturze

„Gdybyśmy mieli niepodległość, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej”. Zdanie to wita nas w każdej wiosce odwiedzonej na szlaku. Prawie dwa tygodnie temu wyszliśmy z Wameny, stolicy jednej z 19 papuaskich regencji i jedynego w dolinie Baliem miasta (ok.20 tys. mieszkańców). Przez dżunglę, rzeki i bagna kierujemy się na południowy-wschód w kierunku Gór Śnieżnych (Jayawijaya). Przez terytorium Dani chcemy dotrzeć do ziem plemienia Yali, jednego z najmniej licznych, ale względnie łatwo dostępnych plemion wyspy. Względnie, bo droga zabiera tylko 2 tygodnie. Do budujących domy na drzewach Korowajów trzeba by iść na przykład miesiąc…

Yali, dziś już w większości schrystianizowani, jeszcze do niedawna cieszyli się sławą okrutnych kanibali, którzy swoich wrogów nie tylko zjadali, ale także mielili ich kości na proch, który wrzucony do rzeki uniemożliwiał powrót żądnych zemsty duchów na ziemię. Żyjąc w stałym rytmie plemiennych wojen, zdołali rozwinąć bardzo prymitywną kulturę agrarną, opartą głównie na hodowli świń i uprawie słodkiego ziemniaka w ogrodach na zboczach pobliskich wzgórz. Zamieszkując trzy i cztero tysięczne stoki Gór Jayawijaya bardzo długo pozostawali w izolacji. Pierwsza misja, która w dolinie Baliem pojawiła się już w 1954 roku, do Yali dotarła dopiero w połowie lat 60-tych. To także z tego czasu pochodzi ostatni oficjalnie zarejestrowany na Papui przypadek kanibalizmu. Misjonarz i jego 12 towarzyszy zostało zjedzonych za spalenie rytualnych fetyszy plemiennych, najprawdopodobniej czaszek. I choć elementy dawnych wierzeń i tradycji nadal obecne są w praktykach codziennych Yali, a strój, biżuteria przypominają zmitologizowany czas epoki kamienia – działalność misyjna i polityka indonezyjska odcisnęły trwały ślad na życiu plemieńców na zawsze wyprowadzając ich z odizolowanego, antropologicznego raju.

lotnisko

„Tak naprawdę to Indonezyjczykom jest na rękę, że tu nie da się dotrzeć. Oni wcale nie chcą budować dróg. Nie chcą byśmy stąd się ruszali, by ktoś nas odwiedzał. Ostatnich turystów widzieliśmy chyba z rok temu. Dobrze chociaż ze samoloty misyjne regularnie przywożą leki…”. Siedzimy przy ognisku w chacie Wembula, wodza Piliam, małej wioski Yali, jakieś 40 mil od Wameny. Chatka, okrągła, zbita z desek, ciemna izba bez podłogi, służy za jeden z pięciu obecnych w wiosce domów mężczyzn. Kobiety i mężczyźni Yali mieszkają osobno. W środku nie ma praktycznie nic. Życie toczy się na siedząco, dym z ogniska gryzie w oczy. Wembul, niewysoki, w dziurawym podkoszulku i brudnych szortach, kontynuuje nie kryjąc rozczarowania: „Indonezyjczycy to by tylko chcieli budować tą swoja stolicę. Nami się nie przejmują. A przecież my wiemy, że istnieje inny świat. Że można się uczyć, czytać, pisać. Że można by drogę zbudować. Nasze dzieci nie mówią po indonezyjsku. Piękna szkoła stoi bez nauczyciela. Gdybyśmy mieli niepodległość byłoby zupełnie inaczej…”…

Kiedy w Pronggoli, wiosce oddalonej jedynie o niecałą godzinę marszu, powstała protestancka misja a razem z nią szkoła, mieszkańcy Piliam byli bardzo szczęśliwi. Solidny, drewniany budynek z blaszanym dachem, 6 klas, mapy, ławki, parę książek. Dzieciom rozdano indonezyjskie podręczniki i choć nie dla wszystkich starczyło, radości było co nie miara. Maleńkim samolotem misyjnym na wyrównaną i zaadoptowaną na potrzeby lotniska murawę przed misją przyleciał nawet jawajski nauczyciel. Sponsorzy wycofali się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Wszystko było gotowe. Uczniowie chętni do nauki przychodzili także i z tych bardziej oddalonych wiosek Yali. Niestety nauczyciel szybko wyjechał. Tak samo jak i kolejny. I jeszcze następny. Dzieci przy ognisku wyrywają sobie zniszczone już dawno książki, próbując czytać i uczyć się nawzajem. Nauczyciel może i pojawi się za pół roku. Zostanie tydzień, przepuści wszystkich do następnej klasy i znowu wyjedzie. Do Yayapury, jedynego miejsca na wyspie, które choć trochę przypomina indonezyjskie miasto. Może do domu – na Jawę, Sulawesi, skądkolwiek by był. Nikt go przecież nie skontroluje, albo jak mówi tutejszy pastor – nikt go kontrolować nie chce. Papuasom, którym szczęśliwie udaje się zdobyć wykształcenie, utrudnia się wydawanie licencji nauczycielskich lub wysyła do pracy w innych regionach kraju. Dochodzi do paradoksu, gdzie do szkół w środku dżungli posyła się nauczycieli z innych wysp archipelagu, którzy nie znają nawet języka lokalnej społeczności. Tacy bardzo szybko uciekają. „Wykształceni Papuasi są nie na rękę. Zaczynają wtedy krzyczeć, domagać się swoich praw. Indonezyjczycy pamiętają, co stało się gdy weszli na naszą ziemię. Jak powstała OPM. Nikt tam takiej powtórki z historii nie chce”.

„My się nie damy”

Ruch Wolnej Papui – OPM (Operasi Papua Merdeka) – powstał w 1965 roku jako zbrojny akt oporu przeciwko agresji wojsk indonezyjskich na ziemie Papui Zachodniej. Rekrutujący się z elity wykształconej jeszcze w holenderskich szkołach, przez Indonezję uznany został za organizację terrorystyczną. Uzbrojeni w łuki i strzały, ukryci w dżungli wojownicy, do dziś toczą walkę z wojskiem i policją. Do incydentów dochodzi jednakże niezmiernie rzadko. Bardziej niż praktyczny, mają one symboliczny wymiar aktów oporu przeciw istniejącemu status quo. Samo OPM nigdy nie miało i nie prowadziło polityki atakowania cywili. Przypisywane im porwania zagranicznych turystów przez Papuasów jednogłośnie nazywane są prowokacjami TNI (Tentara Nasional Indonesia) — Indonezyjskich Sił Zbrojnych. Międzynarodowe organizacje monitorujące przestrzeganie praw człowieka potwierdzają liczne przypadki tzw. „rajdów” TNI na wioski w interiorze, gdzie gwałcąc, rabując i zabijając poszukiwano „terrorystów” i ich sympatyków. Według Human Rights Watch indonezyjska taktyka militarna w latach 70-tych polegała między innymi na tym, że każdy złapany przez nich „partyzant”, by udowodnić nowo nabytą lojalność do państwa, musiał zabić swojego towarzysza, a na dowód przynieść jego rękę, nogę lub głowę. Do dziś niestety niewiele się zmieniło. Żyjące na obszarze całej wyspy plemiona wypowiadają się wspólnym językiem pogardy dla Indonezyjczyków. W budynku misyjnym w Pronggoli, na ścianie, zaraz naprzeciw wejścia, wisi mała drewniana, oficjalnie zakazana, flaga Papui. „Gdybyśmy mieli niepodległość wszystko byłoby zupełnie inaczej…”.

Morning Star (Bintang Kejora), flaga nieistniejącej Republiki Papui Zachodniej, która idealnie pokrywać by miała połowę Nowej Gwineii, została zaprojektowana przez Nicholasa Jouve i w październiku 1961 oficjalnie zaadoptowana przez Radę jako symbol państwowy. Trzynaście horyzontalnych niebiesko białych pasów plus jeden pionowy-czerwony z pięcioramienną gwiazdą pośrodku przypominają narodowe kolory Stanów Zjednoczonych. Holandia, która w pierwotnym zamierzeniu planowała przekazać kontrolę nad wyspą samym Papuasom,18 listopada 1961 roku uznała Morning Star za flagę państwową. Kiedy jednak zaraz potem, Papua Zachodnia przeszła pod kontrolę ONZ, a później Indonezji, przedefiniowano ją na separatystyczną a jej wieszanie uznano za wywrotowe i nielegalne. Przepis ten nigdy jednak nie zyskał szacunku miejscowej ludności, a flaga choć do dziś zakazana, powszechnie funkcjonuje na ścianach domów, koszulkach, portfelikach z koralików i co najważniejsze — w sercach ludzi. 

Od momentu przejęcia kontroli przez Indonezję rozpoczyna się też zabawa w kotka i myszkę z nowymi władzami wyspy. Flaga, choć oficjalnie zakazana, wznoszona jest w miastach i wsiach (Na Paui sa tylko 2 wieksze miasta: Yayapura i Sorong. Populacja każdego z nich nie przekracza 200 tysięcy.). przy okazji każdej symbolicznej rocznicy, w czasie ważniejszych wydarzeń politycznych, pod nieobecność miejscowych władz. Szczególnie gorąco bywa zwykle 1 grudnia. Datę tę wybrali kiedyś Holendrzy na proklamowanie niepodległości. Szacuje się, że od lat 60-tych, szczególnie podczas rządów Suharto, zginęło ponad 100 tysięcy Papuasów. Jest to więcej niż 10% rdzennej populacji wyspy. W 1998 r. po obaleniu dyktatora, pojawiła się jednak nadzieja na zmiany. Nowy i pierwszy demokratycznie wybrany prezydent archipelagu, Abdurrahman Wahid, pozwolił nawet na publiczne wywieszanie Morning Star. Szybko jednak zmienił zdanie. W lipcu niecały rok później stwierdził, że jej publiczna prezentacja możliwa jest jedynie, gdy ta dużo mniejsza wisi pod flagą Indonezji. Zaraz potem oświadczył, że owszem, ale tylko podczas obrad PPC – Papua Presidium Council (pacyfistycznie nastawionej koalicji liderów lokalnych i plemiennych działających jako polityczny odpowiednik OPM). Pod koniec września zakazał jej zupełnie. „Wydarzenia z flagą” niewiele się od siebie różnią. Zamieszki, strzelanie do tłumu, masowe aresztowania i odwety miejscowej ludności na osadnikach z innych rejonów kraju. Biak, Uniwersytet w Abepurze, Timika, Merauke, Wamena. Historii jest dużo, scenariusz ten sam. Wszędzie zabici i ranni. Według Indonezji terroryści, dla Papuasów – bohaterowie.

Prosta historia

ANO. Ano tęgo pije. Cztery lata wcześniej wyszedł z więzienia. Razem ze swoim ojcem przesiedział tylko półtora roku z 15 lat przyznanych mu za „działalność wywrotową i terroryzm”. Pewnego dnia po prostu przyszli, otworzyli drzwi i wykopali ich na zewnątrz razem z kobietą, która wcześniej w ich wspólnej celi urodziła bliźniaki. Bez słowa uzasadnienia, bez wzmianki w papierach. Po więzieniu trudno o pracę. Na zawsze pozostaje się terrorystą. Wyjechać za granicę bez większych problemów można tylko do Nowej Gwinei. Tam o pracę też nie łatwo. Ano błąka się więc po Yayapurze, szuka okazji i kolegów do kieliszka. Zdarza się, że sąsiedzi przyprowadzają go nieprzytomnego do domu jego siostry, Reginy. Dla nich jednak, jak i dla innych papuaskich mieszkańców miasta na zawsze pozostanie bohaterem. To między innymi Ano razem ze swoim ojcem bronili w październiku 2001 roku w Wamenie flag Morning Star przed specjalnymi oddziałami policji indonezyjskiej. Mimo wcześniejszej obietnicy władz, że flagi nie będą usuwane siłą aż do połowy października (zapowiedziano wtedy spotkanie PPC z prezydentem Wahidem), w piątek, szóstego dnia miesiąca, rozpoczęto ich regularną likwidację. Zginęło wtedy 10 Papuasów i 24 osadników z innych wysp archipelagu. Regina, trenerka koszykówki i jedna z pierwszych na wyspie rzeczniczek praw kobiet mówi o sobie, że jest z OPM ale, że to Indonezyjczycy są terrorystami. „Mój ojciec i brat bronili tylko naszego prawa do wolności i pracy. Jesteś tu już z nami ponad 2 tygodnie – powiedz mi – czy w jakimkolwiek banku, urzędzie widziałaś gdzieś papuaskiego pracownika??? Przyjeżdżają tu do nas z przeludnionej Jawy, zabierają nam ziemię i pracę, rozpijają naszych mężczyzn, gwałcą miejscowe kobiety. W środku wyspy pełno jest wojska. Ale my chcemy pokoju. Sprawiedliwego, normalnego życia. Mój dziadek zakładał OPM. Ja, mój mąż, moje córki też jesteśmy z OPM. Dumna jestem ze swojej rodziny”.
REGINA SIOSTRA ANO. Regina, tęga kobieta o ciepłym spojrzeniu, założyła pierwszą na Papui oficjalnie działającą organizację zajmującą się prawami kobiet.

kobiety

Forum Wspierania Kobiet Papui Zachodniej ( Forum of the Empowering Women of West Papua), powstało 17.05.2002 r. za cel stawiając sobie poprawę dramatycznego położenia, w którym znalazły się rdzenne mieszkanki wyspy. Programy migracyjne realizowane przez indonezyjski rząd przy wsparciu Banku Światowego doprowadziły do tego, że od lat 70-tych na Papuę przyjechało już ponad milion ludzi. Szacuje się, że stosunek Papuasów do Indonezyjczyków w miastach wynosi nie więcej niż 1 do 4. Wraz z Indonezyjczykami przyjechały kobiety bardziej wyzwolone niż te, papuaskie. Był to początek rosnącej fali rozwodów na wyspie. Papuasi zaczęli masowo opuszczać swoje żony. Te, dodatkowo obarczone opieką nad licznym potomstwem, zostawały bez środków do życia. Osobny problem to AIDS, prostytucja i gwałty. Według raportu Kanadyjskiej Sieci „WESTPAN” Papua ma największy w Indonezji wskaźnik zachorowań na HIV. Jest to wynik braku jakiejkolwiek edukacji seksualnej, niedostatku pomocy medycznej, ale przede wszystkim przemocy jakiej papuaskie kobiety doświadczają ze strony zwalczających terroryzm indonezyjskich żołnierzy. Częste są także przypadki porwań i stręczycielstwa dokonywane najprawdopodobniej przez pracowników korporacji drzewnych i górniczych rozlokowanych w interiorze wyspy. Regina: „O tym, że tak tam się dzieje wie praktycznie każdy. Stało się to już pewnego rodzaju normą, nie traktuje się tego jak przestępstwo, nigdzie tego nie zgłasza. My tu mówimy o dżungli, o miejscach, do których dociera się tygodniami. Z resztą na tereny wokół międzynarodowych inwestycji, takich jak Freeport McMoRan (największa kopalnia złota i miedzi na świecie – przyp. moje) dotrzeć się po prostu nie da. To są strefy zamknięte chronione przez wojsko. (Według Kanadyjskiej sieci „WESTPAN”, www.westpapua.ca) kopalnia każdego dnia zarabia 1 mln dolarów. TNI miesięcznie dostaje 5 mln). Wszyscy nieźle na tym zarabiają. Miejscowe kobiety najczęściej nie mają pojęcia, że ktoś mógłby im pomóc. Z resztą może lepiej — tak naprawdę dziś pomóc się im po prostu nie da…”. Oszacowanie choć przybliżonej skali zjawiska na razie nie jest możliwe. Zachodnich dziennikarzy i międzynarodowych NGO’sów na Papuę się nie wpuszcza. Lokalne inicjatywy tłumione są w zarodku. Mimo to Regina nie poddaje się. Znalazła grupę pięćdziesięciu kobiet mieszkających w różnych częściach wyspy. Każda z nich robi, co może. Nie mają biura, komputera, dotacji. Organizują za to spotkania we własnych domach, znajdują samotnym kobietom zajęcie. Są to drobne robótki ręczne, pieczenie ciast na uroczystości rodzinne przyjaciół. Regina stawia na edukację. Marzy by posłać swoje podopieczne na szkolenia i warsztaty pomagające znaleźć pracę. Chce by kobiety były samodzielne, by ich życie nie zależało od kaprysu męża. I by z konieczności nie musiały sprzedawać swych ciał. A rząd ? Rząd skoro nie pomaga, niech choć nie przeszkadza. Niech przestanie blokować im konto i nie utrudnia kontaktów z organizacjami z innych wysp archipelagu. A najlepiej to niech zwyczajnie wróci do Dżakarty. „Jak już odzyskamy niepodległość będzie zupełnie inaczej…”.

Epilog

Na Papui po 1998 roku wiele się zmieniło. W 2000 roku władze indonezyjskie przyznały całej zachodniej części wyspy status Autonomii Specjalnej. W tym samym czasie żołnierze TNI zamordowali przewodniczącego PPC, lidera ruchów niepodległościowych na Irianie, Theus’a Eluay. Mordercy, którzy wyrokiem sądu otrzymali minimalny wymiar kary — 2 lata więzienia — podczas procesu przyznali, iż zabójstwo to miało zapobiec deklaracji o separacji wyspy, której spodziewano się za strony Rady. Dowódca skazanych żołnierzy publicznie określił ich jako bohaterów narodowych. Na pogrzeb zamordowanego lidera przyszło jednak ponad 200 tysięcy ludzi. Na miejscu mówi się, że był to przełom, po którym ruch wyszedł poza spektakularne, ale mało znaczące partyzantki-dywersje i przybrał skalę masową. W 2005 roku miała miejsce największa jak do tej pory demonstracja z powodu łamania praw wynikających z nowego statusu wyspy. Dwa lata wcześniej okrojono bowiem tereny autonomii o jej najbardziej zachodnią część tzw. Bird’s Head Peninsula, która jako Irian Yaya Zachodnia dołączyła do grupy prowincji bezpośrednio podległych Dżakarcie. Mimo to, od pięciu lat Papua to znowu Papua. Władze posłuchały w końcu języka mieszkańców, w którym oficjalna nazwa „Irian Yaya” pojawiała się tylko w urzędach. Równocześnie systematycznie rośnie międzynarodowe poparcie dla projektu 19 amerykańskich senatorów na rzecz powtórzenia kontrowersyjnego referendum akcesyjnego z końca lat 60-tych. Powołano także specjalną komisję monitorująca przestrzeganie praw człowieka na wyspie. Nadal jednak do przebycia jest długa droga. Szczególnie w interiorze, w wioskach odciętych przez dżunglę, wiele jest do zrobienia. Po misjonarzach nadszedł czas na pomocowe działania organizacji lokalnych i międzynarodowych. Jednak ani zachodnich, ani indonezyjskich NGO’sów na Papuę się nie wpuszcza. A Papuasi ?? Żyją polityką. Jest to temat ulubiony, który pojawia się zawsze. Rdzenni mieszkańcy nie godzą się bowiem na półśrodki. „Jeśli wolności to całej” — krzyczą. Nikt tu nie wierzy w bajki o autonomii. Wierzą za to w co innego — „ Że prezydent Indonezji w końcu zrozumie. Że, świat nam pomoże. Że będziemy mieć naszą niezależność”. Z tymi słowami Regina i Ano odprowadzali mnie na lotnisko. Wiara może góry przenosić. Tym razem chodzi o niepodległość.

Tekst powstał na podstawie miesięcznego pobytu na Papui w sierpniu 2005 roku. Cytaty są powtórzeniem rozmów przeprowadzonych w tym czasie w Yayapurze i dolinie Baliem.

Tekst i zdjęcia Katarzyna Staszewska