Birma jest krajem niepodobnym do innych. Niejednoznacznym. Pięknym, przerażającym, magicznym. Cokolwiek napisano jest prawdą. Tu mężczyźni wciąż noszą zawinięte wokół bioder lungi, a dzieci zamiast na kolonie wysyła się do klasztorów.

Powietrze wibruje bezustannym dźwiękiem dzwoneczków. Setki, tysiące maleńkich blaszek delikatnie potrącanych przez wiatr zmienia Kakku w miejsce jak z baśni. Las ponad 2000 stup, stojących równymi rzędami. Wysokich zaledwie na 3-4 metry, lecz to już wystarczy, by się między nimi zagubić. Nisze wypełniają posągi Buddy. Większość pagód zbudowana jest z cegieł, niektóre pokrywa wyszukana dekoracja sztukaterska. Wedle podań miejsce to pochodzi z III w. p.n.e. Kiedy to legendarny indyjski król Asoka wysłał tu swych misjonarzy. Przez ostatnie dziesięciolecia stupy niszczały w zapomnieniu, odwiedzane jedynie przez mieszkający na tych ziemiach lud Pa-O. Budowa nowej drogi sprawiła, iż dziś miejsce to rozbrzmiewa modlitwami i… szczękiem migawek aparatów. – Kiedyś było tu bardziej autentycznie. – potrząsa głową Joan, emerytka z Austrii odwiedzająca Birmę już szósty raz. – Bardziej malowniczo. To prawda, dla nas przybyszy, rusztowania wokół pagód i jaśniejące świeżą farbą posągi nie są tak atrakcyjne jak ruiny. Ale to co czasem nam przeszkadza, dla miejscowych jest powodem radości i dumy. Jest widomym znakiem, iż ich ofiara przyczyniła się do głoszenia chwały Buddy.

Datowany na przełom XVIII i XIX w. Klasztor Shwe Yaunghwe przyciąga turystów olbrzymimi owalnymi oknami. Misternie rzeźbione detale kontrastują z rdzewiejącą blachą falistą i tak oto sztuka przeplata się z masówką “made in China”. Zgodnie z tutejszą tradycją klasztor wzniesiony został na palach, dzięki czemu podczas pory deszczowej świętym księgom i studiującym je mnichom nie grozi zalanie wodą.

Jeden z wielu złotych posągów Buddy w pagodzie Shwedagon w Rangunie. W powielanych w nieskończoność wizerunkach Buddy nic nie jest przypadkowe. Idealne proporcje ciała mają oddawać doskonałość jego nauk. Wypukłość na głowie symbolizuje moc ducha i luźne przywiązanie do ciała. Długie uszy przypominają o szlachetnym pochodzeniu, gdy jako książę Siddarha nosił klejnoty. Znak na czole urna przedstawiany jako wiązka promieni to “Oko Mądrości”.

Osypujące się z drzewa kwiaty tworzą wręcz mistyczną scenerię. Strażnik ruin dawnej królewskiej stolicy w Inwa na moment przerwał zamiatanie, by pomodlić się przed posągiem Buddy. Za chwilę wróci do szarej codzienności, teraz myślami jest w innym, lepszym świecie.

Pięciometrowy wąż boa leży, opierając głowę na obszytej falbanką różowej poduszce. By zaspokoić apetyt godzien jego wielkości co tydzień dostaje do jedzenia czternaście kurczaków. Dożył sędziwego wieku 118 lat i słusznej wagi 110 kilogramów, zaś wielki szacunek jakim jest otaczany należny mu jest z racji bycia reinkarnacją opata klasztoru w Hsipaw. Ponoć wąż ten sam wskazał klasztor w Bago jako miejsce gdzie musi się znaleźć, by dokończyć budowę stupy zaczętej w poprzednim życiu. W święta wąż jest tłumnie odwiedzany przez wiernych, którzy chcą mu oddać cześć, w tygodniu najczęściej datki zostawiają jedynie turyści. Ofiarodawca kładzie dłoń z pieniędzmi na ciele węża, a w tym czasie odmawiana jest modlitwa w jego intencji.

Specyficzną atrakcją Inle jest klasztor skaczących kotów w Nga Phe Kyaung. Przemyślni mnisi doszli do wniosku, że skoro ich świątynia nie jest ani szczególnie stara, ani piękna, warto znaleźć sposób na ściągnięcie turystów. Wymyślono rzecz genialną w swej prostocie. Nauczono koty skakać przez obręcze. Do tego dano zwierzakom imiona cieszące odwiedzających. – Skacz, skacz Michael Jackson! Skacz Rambo! – woła mnich, a koty posłusznie wykonują polecenie. Sądząc po minie mnicha i kota żadnego z nich to nie bawi, ale biznes to biznes. Błyskają flesze. Sypią się datki. A koty za swój pokaz dostają porcję whiskas! Tutejsze koty niewiele mają wspólnego z rasą kot burmański pochodzącą z klasztorów i pałaców starożytnej Birmy. Nazywano je świątynną strażą ze względu na ich szczególne brwi (prawie nieowłosione plamki nad oczami) sprawiające wrażenie jakby kot ten miał oczy zawsze otwarte… Wierzono też, że dusza zmarłej osoby przed przejściem na najwyższy poziom doskonałości w następnym życiu, żyła jeszcze jakiś czas w ciele świętego kota, który po śmierci miał wstawiać się do Buddy za swoim właścicielem. Podobno każdy nowy mnich otrzymywał takiego kota do wychowania, ale kto wie, może to kot miał wychować samanera na prawdziwego mnicha?

Chiński Nowy Rok w Rangunie zwiastują pojawiające się od rana pochody tancerzy i muzyków. Odwiedziny smoka w domu mają zapewnić pomyślność i szczęście. Obowiązkowymi składnikami uroczystości są petardy, głośna muzyka, światła i kolor czerwony. Pochodzą one z dawnych czasów, kiedy to po świecie grasował potwór zwany Niam (Rok). Choć bogowie niebios nakazali mu ukryć się w górach i tylko raz w roku stamtąd wychodzić, to nawet tak rzadkie wizyty złowrogiego niszczyciela nie były mile widziane przez ludzi. Dlatego też pewnego razu postanowiono przegnać go, a ponieważ wiedziano iż boi się on czerwieni, hałasu i światła, pozawieszano czerwone ozdoby i lampiony, zaś w wioskach wyruszyły pochody bijąc w gongi i puszczając fajerwerki. Przerażony Niam umknął do jaskini skąd już nigdy nie wyszedł, zaś ludzie postanowili co roku hucznie świętować zwycięstwo. Podczas gdy smok wdrapuje się po murze na piętro kamienicy, by zatańczyć wewnątrz domu. W tym czasie pozostali na ulicy muzycy grają na bębnach dopasowując tempo i głośność muzyki do wydarzeń. Stojący na balkonie członek orkiestry obserwując co dzieje się we wnętrzu podaje im rytm ręką, by pasował do tańca smoka. Nagrodą za zespołowy wysiłek jest datek i kokos, który musi zostać rozebrany gołymi rękoma. Dopóki z owocu rozbitego o jezdnię nie popłynie mleko, tancerze ukryci w ciele smoka muszą tańczyć na ulicy. Na zakończenie widzowie są częstowani ciasteczkami składającymi się głównie z cukru i barwnika, po czym barwny pochód idzie odwiedzić kolejny dom.

Teatr marionetek w Birmie wywodzi się z tradycyjnych przedstawień pwe. Było to połączenie muzyki, tańca, opowieści i satyry. Trwające nieraz godzinami przedstawienia można porównać do dzisiejszych oper mydlanych. W typowym spektaklu para natów: chłopiec i księżniczka zakochują się w sobie, na drodze do szczęścia mnożą się jednak przeszkody… Spektaklom towarzyszy muzyka grana na żywo na tradycyjnych instrumentach, wśród których wyróżniają się gongi zawieszone na kole i podobny do oboju henh. Tym co wyróżnia spektakle grane dla turystów to ukazywanie publiczności sekretów pracy lalkarzy. Kilkanaście razy podczas przedstawienia kurtyna podnosi się, ukazując mistrzostwo z jakim kierują lalkami.

Birmańskie kobiety są piękne. I trzeba przyznać, że potrafią dbać o swą urodę. Podstawowym zabiegiem pielęgnacyjnym jest mycie w zimnej wodzie (ciepła to luksus dostępny nielicznym) i thanaka. To sproszkowane drewno w połączeniu z wodą tworzy rodzaj białego kremu z filtrem chroniącym przed słońcem, a jednocześnie nawilża i perfumuje skórę.

Pomarańczowe szale w kratkę to jedyny barwny element tradycyjnego stroju kobiet plemienia Pa-O. Jednak także i tutaj zachodnie ubrania kupione na targu powoli zaczynają wypierać dawne stroje.

Barwna procesja to niecodzienne zjawisko, dla którego obejrzenia warto przybyć nawet z odległej wioski. To jak telewizja na żywo, nic więc dziwnego dzieci siedzące na pace ciężarówki starają się nic nie uronić z barwnego widowiska, podobnie jak ich dziadkowie.

Plastikowe okulary są dość egzotycznym dodatkiem do tradycyjnego stroju składającego się z wyszywanego koralikami i cekinami materiału. Jego strojność ma odzwierciedlać królewskie szaty księcia Siddharthy prowadzącego beztroskie życie w pałacu. Wstępowanie do nowicjatu jest jednocześnie symbolicznym odtworzeniem drogi jaką przeszedł Budda, porzucający świeckie życie, by zrozumieć istotę cierpienia. W tej części ceremonii dzieci jako naznaczone świętością nie mogą dotknąć nieczystej ziemi, dlatego z domu na konia są przenoszone przez ojców.

Góry wokół Kalaw zamieszkują ludy należące do plemion Palaung i Pa-O (Czarnych Karenów). Możliwość zobaczenia codziennego życia Szanów, Danu, Kayah i innych mniejszości etnicznych od lat jest magnesem ściągającym tu turystów. Tym bardziej, że w ciągu zaledwie dwóch dni dość łatwej wędrówki mogą zobaczyć kilka plemion.

Popularne powiedzenie mówi “Kiedy byłeś mały nosiliśmy cię na plecach, gdy się zestarzejemy ty będziesz nas nosić”. W kraju gdzie nie istnieje żaden system socjalny, dzieci są jedynym zabezpieczeniem rodziców na starość.

Po upadku królestwa Paganu każdy z kolejnych władców zaczynał swe panowanie od przenosin stolicy, wraz z nim wędrował jego dwór oraz… pałac. Zbudowany z drewna tekowego był rozbierany i przewożony na nowe miejsce, gdzie po złożeniu stawał się na powrót królewską rezydencją. Kiedy jednak zdecydowano o budowie stolicy w Mandalay, jeden z wysokich urzędników (wedle innych podań był to muzułmański służący króla) z bali po rozebranym pałacu wybudował most nazwany jego imieniem.

I tak już od dwustu lat most U Bein (1200 m – najdłuższy zbudowany z drewna tekowego) służy ludziom do przechodzenia nad jeziorem Taungthaman i uprawnymi polami. Praktycznie nie remontowany, jeśli nie liczyć wymiany kilku bali najbardziej nadgryzionych przez czas.

O wschodzie słońca rybacy wypływają na jezioro Inle tworząc osobliwy spektakl teatru cieni na tle nieruchomej toni. Czarne kontury na białym tle wyglądają niczym duchy. Kto pierwszy wpadł na pomysł by do wiosłowania używać nóg? Kiedy? Nie wiadomo. Z dostępnych etnografom danych wiadomo, iż lud Intha, nazywający siebie “Dzieci Jeziora” zamieszkał na środku jeziora ponad sto lat temu. Łodziami przywieziono ziemię, założono ogródki, grządki, zbudowano wioski. Znaczenie domu można poznać po liczbie łodzi, będących nie tylko środkiem transportu lecz także palcem zabaw. Nawet tradycyjna gra chinlon czyli odbijanie nogami piłki plecionej z bambusa odbywa się z kilku łódek. Ponieważ Inle jest duże (22 na 11 km), a łodzie są ciężkie, dlatego aby przepłynąć z jednego brzegu na drugi, do wiosłowania używa się nogi, dzięki czemu ramiona mogą trochę odpocząć. Ale nie tylko sposób wiosłowania jest niezwykły, także metoda połowów jest ciekawa. Do jeziora wkłada się stożkowe rusztowanie z bambusa z rozpiętą na nim z siecią. Gdy konstrukcja dotyka dna rybak zwalnia sieć, w którą przy odrobinie szczęścia łapie jedną, dwie ryby.

Pin Oo Lwin ma w sobie coś klimatu westernu. Może sprawia to bliskość laotańsko-tajskiej granicy, owianego złą sławą “Złotego Trójkąta”? A może konne dorożki, ciągnące zupełnie nie współczesne drewniane dyliżanse, służące tu jako taksówki? A może po prostu jakiś pozorny spokój, leniwie płynące godziny, jakby prawdziwe życie płynęło gdzieś daleko… Do Mandalay stąd jest niespełna 70 km (co przy stanie dróg i pojazdów oznacza jakieś półtorej – dwie godziny jazdy), lecz tutejsze wyżynne położenie i chłodniejszy klimat sprawiają, iż chętnych na wycieczkę do Pin U Lwin nigdy nie brak.

Zdjęcia i tekst Anna Olej-Kobus, Krzysztof Kobus www.travelphoto.pl